Footwork, freez’y, back spin, hand spin, turtle, ninety-nine, windmill, thomas flare, babys. To część breakdancowej wyliczanki brzmiącej dla laika niczym szyfr. Ale nie dla Dawida Deca, który zna ją na pamięć.
Plik dyplomów i reklamówka pełna pucharów
Urodził się w Świdnicy, a b-boyingiem zajmuje się od 1992 roku. Do Krakowa przeprowadził się 17 lat temu. Uparł się, że to właśnie z tym miastem zwiąże swoje plany. A wśród nich ten jeden, najważniejszy: hip-hop.
– Postawiłem wszystko na jedną kartę. Przeprowadzkę planowałem co prawda wcześniej, sprawdzałem też, gdzie mógłbym tu na scenie hip-hopowej zaistnieć. Poszedłem do Nowohuckiego Centrum Kultury i zabrałem wszystkie dyplomy, jakie miałem. Puchary schowałem do reklamówki i tak obładowany stanąłem przed drzwiami Enceku. Po kilku rozmowach zrobiliśmy eksperyment. Rozwalił głowę wszystkim – wspomina Dawid Dec, w środowisku znany również jako Decó.
Na pierwsze zajęcia przyszło z 50 osób. Sala była pełna i, co ciekawe, temat zainteresował nie tylko dzieciaki z nowohuckiego podwórka. Breakdance okazał się wdzięcznym tematem również dla ich rodziców czy dziadków, którzy przyszli oglądać taneczne zmagania. Decó kwituje to wspomnienie słowami:
I tak z roku na rok leci sobie to jakoś
.
Fot. Gniewko Głogowski
Scena, taniec, teatr
Decó jest laureatem wielu krajowych i międzynarodowych konkursów drużynowych, m.in. „Battle Of The Year”, „Battle Of The Year” Wschodnia Europa, „Skandynavian Superjam” w Sztokholmie, „Circle Prinz Poland” czy Italian BBoy Cup 2009. Od 2004 roku udziela się również na deskach krakowskich teatrów. Brał udział w sztuce „Matka” Teatru Stu i towarzyszył na scenie m.in. Janowi Peszkowi. Na liście jest również Teatr Ludowy ze spektaklem „Piątka Gorszej Szansy”, w którym odpowiadał za choreografię i oprawę muzyczną.
„Byłem rudy”
– Hip-hop to długa historia… Oj, długa! Tańczę już dokładnie 27 lat. Kiedy ktoś mnie pyta, dlaczego tańczę, zaczynam się śmiać. Szczerze? Byłem brzydkim chłopcem. W dodatku rudym, wysokim. Żadne laski na mnie nie leciały! Więc pomyślałem: dobra, jak zrobię coś niesamowitego, to dziewczyny zaczną zwracać na mnie uwagę. No i tak się to całe moje tańczenie zaczęło – śmieje się Dawid.
Dopiero później odkrył głębsze oblicze hip-hopu.
Bitwa
– Tańcem mogę wyrazić siebie. Tu musisz codziennie się ruszać, rozciągać, poznawać możliwości swojego ciała. Nie mogę robić tego, co robi ktoś inny. Bo ktoś jest inaczej rozciągnięty, a jak się rzucę na te rzeczy, to się połamię. Nie ma zmiłuj – opowiada.
Dzieje się zwłaszcza na tanecznych bitwach. Ciśnienie skacze, stres, adrenalina, gotowi do walki przeciwnicy…
– Ciężko wyjść przed tysiąc ludzi i robić to, co na sali gimnastycznej. Dochodzą do tego jeszcze nerwy. Taniec i hip-hop nauczyły mnie walki z tremą. Dzięki b-boyingowi też mniej piję, mniej palę… To taki wymóg, żeby robić to długo. No same „pozytywy” widzę w tym wszystkim. „Negatywy” to na pewno kontuzje. Zdarzyło się ich strasznie dużo, ale trzeba działać dalej – opowiada.
Fot. Gniewko Głogowski
Jak pokonać rywala
Pozorny chaos, głośna muzyka, sceny niemal jak z filmów. „Dirty Dancing” to jednak nie jest.
– Bitwy wyglądają spektakularnie, bo można się aktorsko uruchomić. Zasada jest taka, że podczas tańca nie można dotykać przeciwnika. Nie boję się za bardzo, że ktoś mnie walnie w łeb czy zrobi coś innego, kiedy się wkurzy. Taka zasada jest. Zdarzają się różne historie, ale na tym to polega. Żeby wygrać z przeciwnikiem, trzeba zrobić coś lepszego. Pokazać co on zrobił i dołożyć coś do tego – zdradza.
Ciśnienie rośnie…
– … i trzeba rywala trochę wyprowadzić z równowagi. Żeby zaczął się na tym parkiecie lenić – śmieje się. – I wtedy ja wjeżdżam ze swoimi rzeczami.
Czy ma jakieś asy w rękawie? Owszem.
– Myślę, że każdy b-boy charakteryzuje się tym, że wszystkie swoje numery wymyśla sam, ma swoje tricki. Mamy taki zestaw podstawowych ruchów zwanych foundation moves . W tańcu podoba mi się to, że są punktem wyjścia. Najpierw uczysz się podstaw, a potem na ich podstawie wymyślasz swoje – stwierdza.
Własne opowieści
Na scenie breakdance liczy się przede wszystkim ten, kto sam wymyśla swoje historie.
– To raz. Dwa: trzeba słuchać muzyki. To nie tak, że muzyka sobie leci, a ja robię byle co. Staram się jak najbardziej na niej skupiać – bo jak ją znam, to mogę ją interpretować swoim ciałem. Jak trąbeczka, to gdzieś kopnę, jak flecik, to sobie ręką machnę. A do tego pewność siebie. Nawet kiedy jej nie mam i boję się, że przegram bitwę, to muszę dobrze udawać – zdradza Decó.
New York, New York
„In New York, concrete jungle where dreams are made of. There's nothin' you can't do” – śpiewają Alicia Keys i Jay-Z w utworze Empire state of mind . Tak było też w przypadku Dawida.
W 2006 roku wyjechał do Nowego Jorku i spędził tam pół roku. Prowadził zajęcia dla młodzieży polonijnej, uczęszczał też na treningi legend takich jak Dynasty Rockers – ekipy założonej w 1973 roku, Ken Swift (7 Gems) czy Breaks Crew. Poznał też pionierów uprockingu King Uprock i Break Easy.
Brał udział w imprezach „BBoy Contender” czy 29-tych urodzinach Rock Steady Crew. Tu spotkał pionierów bboyingu: Crazy Legs, Jo-Jo, Mr.Wiggles, Mr. Freez, Nigga Twins, Remind (Style Elements), BBoy Ivan.
– Udało mi się spełnić to marzenie. O wyjeździe do Nowego Jorku i odwiedzinach Bronxu śni chyba każdy b-boy. Oczywiście każdy z nas widział to na filmach, w rapowych teledyskach, ale zobaczyć to na żywo... – uśmiecha się.
Dodaje: – Odwiedziłem dużo treningów u kolesi, których oglądałem na kasetach VHS w dzieciństwie. Okazało się, że prowadzą zajęcia i można do nich przyjść. Przyszedłem, pogadałem, dużo mi pomogli, pochwalili za to, jak się poruszam i wymyślam swoje rzeczy. Utwierdzili mnie w przekonaniu, że idę w dobrą stronę. Brałem udział w wielu koncertach hip-hopowych, nakupiłem sporo sprzętu muzycznego – wymienia.
I cały ten Bronx postanowił przenieść do Nowej Huty.
W rytmie hip-hopu
Dawid Dec nie tylko tańcem żyje. W 2012 roku założył zespół Szpilersi, który zadebiutował krążkiem „zDECydowanie”. Następnie formacja wydała albumy „Luźna Szpilerka mixtape” i „Akaizm”. Pod patronatem radiowej Czwórki Szpilersi wydali w 2018 roku krążek „Boom Bengers”.
– Im dłużej robię muzykę, tym więcej chcę przekazać pozytywnych rzeczy. Unikam wcielania się w moralistę, żeby teksty i muzyka nie były zbyt sentymentalne – ocenia.
Słowa przyszłych utworów same wpadają mu do głowy.
– Zawsze staram się mieć pod ręką swój zeszycik z pomysłami i długopis. Z doświadczenia wiem, że jak nie zapiszę szybko, to mi wypadnie z głowy. Staram się zapisać sobie szkic jakiegoś numeru. Muzyka Szpilersów jest oparta na samplowaniu. Inspiruje mnie też muzyka z płyt winylowych, które kolekcjonuję. Kiedy słyszę dźwięk, zastanawiam się, co innego mógłbym z nim zrobić – opowiada.
Nauka wolności
Hip-hop i taniec nauczyły go – jak podkreśla – przede wszystkim wolności w podejściu do życia.
– Nie mówię, że praca od 8.00 do 16.00 jest zła. Ale uważam, że można swoje życie lepiej wykorzystać. Staram się to robić na własnych warunkach. Hip-hop nauczył mnie wolności oraz że można się zajmować swoimi rzeczami. A jak się człowiek nimi zajmuje, to od razu jest bardziej uśmiechnięty, lepiej się mu wstaje, idzie do roboty, która jest nie tylko robotą, ale i przyjemnością.
Stwierdza, że takie podejście do życia jednak nie zawsze jest kolorowe. – Przez to, że czuję się wolny, nieraz mam pretensje do siebie. Bo kiedy jest mniej kasy, muszę kopnąć się w tyłek i poszukać jakichś dochodów, żeby załatać dziurę budżetową – mówi.
Na własnych zasadach
– W życiu staram się żyć według własnych zasad. Czasami trzeba pod górkę lawirować, czasami pójść na kompromis. Im starszy jestem, tym bardziej żyję z pokorą, a jak byłem młodszy: z zadziorą – śmieje się.
Przyznaje, że już sama decyzja, by żyć z hip-hopu zadziorna była. Bo jak Decó się na coś uprze, to tak ma być. I koniec.
– Teraz wjeżdża więcej pokory, serio. Więcej przeżyłem, a kiedyś wydawało mi się, że to będę robił całe życie. A tu przyszły kontuzje w tańcu, płyty, które niezbyt się podobały innym ludziom. Trzeba było dumę schować do kieszeni i lecieć dalej. Liczę się z opinią innych, ale nie z głupimi opiniami. Bo jak ktoś mówi, że nie słuchał mojej płyty i twierdzi, ze jest do kitu – szczerze mówiąc – zwisa mi to. A jeśli ktoś da mi przydatne wskazówki, że można coś zrobić inaczej… To jest dla mnie wartościowe. Biorę to wtedy na klatę i następnym razem staram się zrobić to lepiej – zaznacza Decó.
Moje miejsce Kraków
Chociaż dzięki hip-hopowi czuje się wolny, przyznaje, że nie w głowie mu wojaże, a w Krakowie i Nowohuckim Centrum Kultury „zapuścił korzenie na amen”.
– Tutaj jest klimat. Dobrze mi tu, nie mam zamiaru nigdzie się wyprowadzać. A mieszkałem już w Amsterdamie, Atenach, Nowym Jorku – wylicza.
B-boyem będzie dopóki zdrowie mu pozwoli.
– Później najwyżej zajmę się czymś innym. Hip hop jest sposobem na życie. Ale jak przyjechałem do Krakowa, wszyscy się łapali za głowę. Moja babcia, rodzice… W tamtych czasach było nie do pomyślenia, że ktoś w ogóle myśli o tańcu w poważnych, zawodowych kategoriach. Buntowałem się przeciwko temu. Doczekałem czasów, w których jest to normalne. Ale babcia do dziś pyta: Decó-Specu, ile ty jeszcze będziesz na tej głowie tańczył?
Nadal odpowiada, że jeszcze trochę.