Pogodna i energiczna mama, babcia i prababcia. Oto jej historia, która od prawie 70. lat nierozłącznie związana jest z Nową Hutą.
Patryk Salamon, LoveKraków.pl: Ma pani ulubione miejsce w Nowej Hucie?
Wanda Nowicka: Lubię plac Centralny, lubię Park Wiśniowy na osiedlu Kolorowym, lubię to moje osiedle ze szkołą nr 91, do której chodzili moi synowie, moje wnuki a teraz prawnuczka uważam, że jest to jedno z lepszych miejsc w Nowej Hucie (os. Handlowe - przyp.red.)
Pani przełożonym był architekt Tadeusz Ptaszycki, wielka postać Nowej Huty. Jakim był szefem?
W 1951 roku zaczęłam pracować w Miastoprojekcie Kraków – biurze, którego dyrektorem naczelnym był arch. Tadeusz Ptaszycki, a które zostało powołane do budowy Nowej Huty. Wtedy zaczynał zbierać kadry. Tam najpierw pracowali moi koledzy ze studiów, a ja kończyłam prawo. Nie dostałam się na żadne aplikacje sądowe. W tych czasach było o to trudno. Trzeba było mieć odpowiednie warunki, koneksje… Bardzo chciałam pracować w tym zawodzie, ale skoro tak wielu moich znajomych znalazło się w Miastoprojekcie, to i mnie tam w końcu ściągnęli. Poza tym były też tam dobre płace. Zaczynałam w dziale organizacyjno-prawnym. Potem przeszłam do innych zajęć i zaczęłam zajmować się opracowywaniem tak zwanych kompleksowych danych wyjściowych do projektowania.
Dyrektor Tadeusz Ptaszycki interesował się wszystkimi, był bardzo koleżeński. Nasz relacja była i urzędowa, i przyjacielska. Później, do końca jego życia, byliśmy dobrymi znajomymi i przyjaciółmi. Dla mnie był imponującą i fascynującą osobowością. Pamiętam, jak podczas jednych z pierwszych rozmów, zapytał się mnie, jak mi się mieszka w Nowej Hucie. Odpowiedziałam, że bardzo dobrze, tylko jest wyjątkowo zimno w mieszkaniu, bo mam aż trzy balkony. Jak to trzy balkony? Poprosił, aby przynieść z archiwum dokumentację, czy to jest możliwe (śmiech).
Dyrektor był jednocześnie prezesem krakowskiego oddziału SARP-u (1951-1961 – przyp. red.) oraz Zarządu Głównego SARP (1961 – 1965). Dużo podróżował po świecie. Był na Kubie, w Chinach. Z jednej z delegacji przywiózł upominki – korale (pani Wanda pokazuje nam je).
Tylko pani takie dostała?
Nie, nie… Na pewno przywiózł więcej. Sekretarka dyrektora, zresztą moja przyjaciółka, Tosia Grodziska (żona profesora Grodziskiego, mojego przyjaciela, razem studiowaliśmy) – ona też dostała korale.
Widać, że dbał o panie.
O wszystkich dbał, troszczył się. Na przykład zamiast siedzieć w pomieszczeniach podczas jakichś akademii pierwszomajowych, to wychodziliśmy z krzesłami do ogrodu i tam je urządzaliśmy. W 1968 roku, kiedy doszło do tych wydarzeń związanych z ruchami studenckimi, aby nic nam się nie stało, bo nasza siedziba była w centrum miasta niedaleko domu studenckiego, kazał odwieźć nas do domu.
Pamiętam też, że jak przyjechał z Kuby, to nam puszczał przez megafon muzykę kubańską. No, to wszyscy się tak cieszyli i śmiali się! Dyrektor opowiadał bardzo dużo z tych podróży, pokazywał zdjęcia. Robił piękne zdjęcia! A do tego pięknie rysował. Mam taką, dla mnie cenną, pamiątkę. Podarował mi album z rysunkami. Przywiózł go z Woldenberga, gdzie był jeńcem offlagu w czasie wojny. Mam ten album, gdzieś schowany, ale nie mogłam znaleźć.
Dyrektor interesował się sportem?
Bardzo! I lubił oglądać piłkę nożną, w telewizji i na żywo. A gdy trwała budowa boiska Cracovii, to jednego dnia przemówił przez radiowęzeł – kazał wziąć nam łopaty i poszliśmy pomagać przy budowie. Potem sportowe władze urządziły taki mecz, gdzie występował zespół Cracovii i pracownicy Miastoprojektu.
Dom Handlowy „Wanda”. Skąd ta nazwa?
Było to w ten sposób: mamy w Nowej Hucie kopiec Wandy, a dyrektor uznał, że ten budynek też tak powinien się nazywać, bo w biurze mamy pracownicę Wandę. Dogadał się z inwestorami i tak zostało. Byłam zszokowana, jak mi to powiedział.
W 1968 roku popadł w niełaskę. Na podstawie nieprawdziwych oskarżeń, został zwolniony z biura. Jak odszedł, to był wyjątkowy dramat dla Miastoprojektu oraz pracowników. To, co mu zrobili, było wyjątkowo niesprawiedliwe i niedobre.
Jak bardzo ludzie zawdzięczać mogą pani taki, a nie inny szpital im. Ludwika Rydygiera?
Na początku lat 70. zaproponowano mi, abym się nim zajęła. To było na etapie projektu wstępnego, gdzie miały być podane koszty inwestycji. Do kosztów wchodziło między innymi wyposażenie szpitala. Stworzenie takiej analizy nie było łatwe. Nikt tego nie potrafił zrobić. A więc od 1971 roku zaczęłam się zajmować szpitalem Rydygiera. Właściwie to był początek mojej wielkiej przygody życiowej. Potraktowałam to już jako moje hobby. Z tym jednym tematem pracowałam od 1970 do 1993 roku.
Tyle lat minęło, a pani ponoć pamięta wiele rzeczy związanych z jego budową.
Na emeryturze jestem od 1997 roku. Ale tak, pamiętam bardzo dużo. Też te najtrudniejsze rzeczy. W szpitalu, o którym rozmawiamy, były to dwa oddziały: dializ i oparzeń. W Krakowie tego ostatniego oddziału nie było, dlatego musiałam jeździć aż do Siemianowic i od nich się uczyłam tego, jak ma wyglądać taki oddział.
Trzeba wiedzieć, że ze względu na reżim sanitarny, oddział oparzeń jest jednym z najtrudniejszych do zaprojektowania i zrealizowania. Innymi drogami mogą poruszać się pacjenci, innymi personel. Kolejnym korytarzem wyjeżdżały naczynia, pościele, odpady. Ten nasz miał być chyba siedmioosobowy. Bardzo trudno było zaprojektować to od pustej kartki. W tym przypadku jednak to technologia narzuciła architekturę.
A ten drugi oddział dializ?
Z nim wiąże się taka historia, o której nikt w ogóle nie wie. Układając wyposażenie szpitala dodałam takie dość drogie urządzenia, czyli aparaty do dializ. Na Komisji Oceny Projektów Inwestycyjnych w Warszawie kosztorysant, który referował mój projekt powiedział, że wstawiłam tę aparaturę do dializ, a przecież szpital takiego oddziału nie ma. I wtedy wszyscy się złapali za głowę, mówili, że tak przecież być nie może. No i dzięki takiemu trochę przypadkowi ten oddział został dokooptowany, włączony do projektu.
Od czego zaczęła pani projekt?
Najważniejszą rzeczą przy dializowaniu jest woda, dlatego zaczęłam od stacji jej uzdatniania. Wiedziałam, że odpowiednią aparaturę znajdę gdzieś w Anglii. Pamiętam, że korespondencję z producentem aparatury pisałam po angielsku… Przypominam sobie też, że wysyłałam próbki wody i po badaniach okazało się, że ta woda do niczego się nie nadaje.
Jaka była rola dyrektora Ptaszyckiego w pani życiu zawodowym?
Zrobił dla mnie jedną, bardzo ważną rzecz. Kiedy inżynier Władysław Wichman przyszedł z projektem szpitala Rydygiera, dyrektor mnie namówił, abym podjęła to wyzwanie. Ale ja się wtedy bałam. Przede mną był ogrom pracy, konieczność dokształcania się. Było to dla mnie trudne i wymagające zadanie. Niby zaczęło się od wyposażenia, ale w momencie, w którym przyszło już do następnej fazy i zaczynały się sprawy projektów, instalacji, wtedy trzeba było konkretnie wszystko ustalać. Należało opisać wyposażenie, którego standardy z czasem się zmieniały, bo i wymagania w szpitalach ulegały zmianie. Dodatkowo każdy oddział był zupełnie inny. To wymagało w wielu wypadkach zmiany architektury. Kiedy zachorował inżynier Wichman, ja zostałam głównym projektantem technologii, więc musiałam sama o wszystkim decydować i wszystko podpisywać. Po budowie jeździliśmy taką zewnętrzną windą na samą górę, bo przecież oglądało się poszczególne problemy na wszystkich dwunastu górnych kondygnacjach i trzech dolnych. Była to bardzo ciekawa i trudna praca, ale jakoś dałam radę.
W sumie zajmowała się pani szpitalem Rydygiera przez 20 lat.
Od rana do wieczora. Pewnego dnia zajmowano się bardzo trudnym na owe czasy oddziałem - tak zwanym centralnym przygotowywaniem łóżek ze sterylizatornią. Te urządzenia były wytwarzane w Poznaniu. Kiedy w końcu przyjechały do szpitala, akurat piekłam w domu tort. Zadzwonił telefon i usłyszałam: – Pani Wando, przyjechały te sterylizatory, my nie wiemy jak to ustawić. Musi pani przyjść! (śmiech)
Miałam dowody, że uznawano tę moją pracę. W Iwoniczu (gdzie jest sanatorium, do którego jeździ pani Wanda – przyp. red.) spotkałam lekarza, który mówił, że właśnie wraca ze szpitala Rydygiera z konsultacji. Odpowiedziałam, że ja znam trochę ten szpital, bo go projektowałam. Lekarz powiedział, że podobał mu się i widział tam wiele rzeczy przemyślanych pod kątem funkcji. Także nieraz miałam takie pozytywne uwagi.
Poza Szpitalem Rydygiera w moim dorobku projektowym jest jeszcze Dom Technika Naczelnej Organizacji Technicznej czyli Szkieletor. Zajmowałam się danymi wyjściowymi, analizami ekonomicznymi…
Przy projekcie Kombinatu Prasowo-Poligraficznego RSW „Prasa” pracowała pani między innymi z Januszem Ingardenem.
Głównymi projektantami byli właśnie panowie Ingarden i Zbigniew Olszakowski. Przy tym projekcie wykonywałam najpierw dokumentację prawną, zajmowałam się sytuacją wywłaszczeń i programem. Robiłam jeszcze analizy ekonomiczne. Jako jedyna w biurze Miastoprojekt.
To były też bardzo trudne i skomplikowane sprawy. Próbowało się wtedy spojrzeć w sposób ekonomiczny na inwestycję, czy to się opłaca. Porównywało się koszty budowy, realizacji ze wszystkimi prognozami dochodów. To wszystko było wstępem, jeśli chodzi o moje życie zawodowe jako projektanta technologii.
Mimo skończonych 93 lat, pani Wanda jest wulkanem energii. Podczas swoich sanatoryjnych spacerów potrafi przejść w dobrym tempie nawet 10 kilometrów. Wciąż spotyka się z kolegami z pracy. W swoim - jak to określiła - „dziwnym” mieszkaniu ma trzy balkony – wszystkie obsadzone kwiatami, co - ze względu na porę roku - pokazała nam na pożegnanie... w swoim smartfonie.