– To, co sprzedają w marketach, to trucizna. U nas można kupić rzeczy prosto od chłopa – jajka, warzywa. Przyjeżdżają panie z Mszany Dolnej, przywożą sery, mleko, masło czy produkty wiejskie. Są dni, kiedy pojawiają się wyroby wędliniarskie. Ludzie wiedzą, w jakie dni przyjadą sprawdzone osoby i przychodzą na zakupy – wyjaśnia pani Halina z Placu Bieńczyckiego.
Wtorek, godzina 8:30. Pracownicy galerii handlowych jadą do pracy. Do otwarcia jest jeszcze trochę czasu. Są jednak miejsca, w których handel o tej porze trwa w najlepsze. To nowohuckie place.
Każdy dzień zaczyna się podobnie. Od samego rana sprzedający wykładają towar na swoich stoiskach. Pierwsi „handlarze” są już po godzinie 5:00. O tej porze trafiają się też pojedynczy klienci, akurat w drodze do pracy. Kupują drożdżówkę, jabłko, ale zdarzają się też zapalniczki czy baterie. Tutaj można kupić „wszystko i nic”.
Pierwsze w tamtej okolicy
W Nowej Hucie ostały się trzy większe targowiska. Najstarszym jest Plac Mogilski, który powstawał wraz z pierwszymi blokami przy os. Wandy. W latach 80. XX wieku było to miejsce o niebywałej popularności. – Wszyscy tu kupowali. Raz, że blisko, dwa, że zawsze było z kim porozmawiać. A ludzie byli inni niż teraz, bardziej otwarci i przyjaźni – mówi pani Maria, która do dziś przychodzi po podstawowe produkty.
W tym miejscu czas jakby się zatrzymał. Wygląd w niczym nie zmienił się od kilkunastu lat, a sprzedawcy to również osoby pamiętające najlepsze lata handlu obwoźnego. – Kiedyś trzeba było przyjść wcześnie rano, żeby zająć miejsce. Dziś, kiedy pan nie przyjdzie, to będzie, gdzie stanąć – tłumaczy pan Julian, emeryt dorabiający jako sprzedawca obuwia. W najlepszym przypadku zarobi kilkanaście złotych. Często wychodzi na zero. – Przychodzę tu więcej dla rozrywki i zdrowia – zarzeka się.
Plac jest otwarty do 17, ale ciężko powiedzieć, żeby tętnił życiem. Kto ma coś do kupienia, przychodzi do południa. Później w zasadzie nie ma czego szukać. Nie pomaga też lokalizacja – targowisko jest nieco schowane, więc kto nie wie, gdzie się znajduje, prawdopodobnie nigdy tu nie trafi.
Produkty od rolnika
W nieco lepszym położeniu jest Plac Bieńczycki. W okolicy mocno eksploatowana ulica Kocmyrzowska, Teatr Ludowy, Kościół Arki Pana – jeden z symboli walki o wolność religijną w czasach socjalizmu. Plac, którego początki sięgają lat 50., jest podzielony na dwie części – wewnętrzną i zewnętrzną, właściwie na chodniku.
Dominują starsi sprzedawcy, dla których handel dziś jest walką o przetrwanie. – Jestem tu prawie 30 lat i ten ruch bardzo się zmniejszył. Dziś utargi wystarczają nam na opłatę, na ZUS, placowe, paliwo. Mało co nam zostaje na przeżycie. Jak tak dalej pójdzie to koszty będą większe niż zyski – smuci się pani Halina, od lat w tym samym miejscu sprzedająca chemię gospodarczą.
Choć plac jest otwarty w zasadzie codziennie, największy ruch widać w piątki i soboty. Dominują ludzie starsi, mieszkańcy okolicznych osiedli, ale nie brakuje też młodszych pokoleń. Wszystko za sprawą rolników z okolicznych wiosek, którzy przywożą swoje własne wyroby.
– To, co sprzedają w marketach, to trucizna. U nas można kupić rzeczy prosto od chłopa – jajka, warzywa. Przyjeżdżają panie z Mszany Dolnej, przywożą sery, mleko, masło czy produkty wiejskie. Są dni, kiedy pojawiają się wyroby wędliniarskie. Ludzie wiedzą, w jakie dni przyjadą sprawdzone osoby i przychodzą na zakupy – wyjaśnia pani Halina.
Tutaj kupisz wszystko
Spożywka to jednak nie wszystko. Nie ma praktycznie produktów, których nie dałoby się znaleźć na placu. Ubrania, kwiaty, artykuły przemysłowe, perfumy. Produkty bez metek znanych producentów, często niewiadomego pochodzenia. Cieszące się jednak dużą popularnością.
– Co za różnica co tam jest napisane. Ma działać i być tanie, nie będę wydawał Bóg wie, ile pieniędzy na to samo, bo jest markowe – twierdzi pan Jerzy, kupujący kilka rzeczy do domu. Wydał mniej niż 10 złotych i odszedł z siatką drobiazgów.
Na Placu Bieńczyckim jest też kilka młodszych osób, które starają się odnaleźć w obwoźnym handlu. Szczególnie przy chodniku, gdzie ruch jest większy i rotacja sprzedawców następuje częściej.
– Tu jest specyficzny klimat. Klient jest bardziej przyjazny i mniej zagoniony. Na Kazimierzu ludzie mają wyliczony czas na wszystko, ciężko ich zatrzymać – tłumaczy pan Mariusz, który wystawił perfumy za 15 złotych.
Zarzeka się, że nie chce, żeby jego dzieci poszły w ślady taty. W galeriach handlowych jest przecież wygodniej, ładniej i nowocześniej. Ale jednak przyjeżdża na plac. – Ja drobnemu handlowi bazarowemu nie wróżę dużej przyszłości w Krakowie. Sprzedaję tutaj z sentymentu, widzę dużo znajomych twarzy i jakoś trzymamy się wszyscy razem – kończy, bo starsza pani pyta o zapach tego w białym opakowaniu.
Nowoczesność nie pomogła
Jeszcze lepszą lokalizację ma Tomex, jeden z największych placów w Krakowie. Plac powstały w 1990 roku znajduje się przy Rondzie Kocmyrzowskim. Dominuje tutaj handel odzieżą i tekstyliami, jednak szalone lata 90. wspomina się raczej z nostalgią. Kiedyś wszystko przypominało wielki bazar – bluzki przymierzało się na wolnym powietrzu, zaraz obok stoiska. Kilka lat temu doszło jednak do przebudowy i zamiast brzydkich „bud” pojawiły się pawilony, z przebieralniami w środku i zadaszeniem na zewnątrz.
To, co miało pomóc, zaszkodziło. – Wcześniej wszystko funkcjonowało fajnie i rodzinnie, teraz zrobiły się niesamowite pustki. Ja zakończyłam działalność, a wiem, że znajomi, którzy handlują, robią wszystko, żeby wyprzedać towar i będą zwijać interes. Miały być ładne pomieszczenia, a co dziesiąta budka ma ogrzewanie. W zimie to ma znaczenie – mówi pani Dorota, która na Tomexie handlowała odzieżą męską.
W okolicy powstaje coraz więcej zabudowań, więc temat naturalnie przewija się na placu. – Proszę pana jeszcze trochę i nic tu nie będzie. Wszędzie dookoła bloki, tutaj coraz mniej sprzedawców, pewnie to zamkną i będzie kolejne osiedle – mówi pani Magda, która przechodzi tędy na przystanek tramwajowy. Duża część sprzedawców też widzi przyszłość w szarych barwach, ale nie każdy zrzuca winę na galerie handlowe. – Ludzie zaczęli mieć więcej pieniędzy. Wcześniej każdy szukał możliwości, żeby kupić taniej. Teraz społeczeństwo się bogaci i może sobie pozwolić na zakupy znanych marek. Tego na targowiskach nie ma – dodaje pani Dorota.
Rzeczywistość potwierdzona naukowo
Na temat nowohuckich placów powstała publikacja Moniki Płaziak i Anny Ireny Szymańskiej z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. Twierdzą, że klientami tych trzech badanych placów w niemal 70 procentach były kobiety powyżej 60 roku życia, posiadające średnie wykształcenie.
– Respondenci zapytani o przyczyny odwiedzania placów targowych podkreślali przede wszystkim bliskość zamieszkania (niemal 63%) oraz fakt, iż produkty na targowiskach są lepszej jakości niż te dostępne w sklepach (prawie 57%) – czytamy w opracowaniu.
W publikacji autorki miały też nie najlepsze wnioski na przyszłość. „Pod znakiem zapytania stoją losy placu w Mogile. Autorki zastanawiają się, czy przetrwa on próbę czasu. Obserwując jego kurczącą się systematycznie ofertę, zdecydowaną lokalność oraz peryferyjne położenie względem całego miasta, można przewidywać stopniowe zanikanie tamtejszych funkcji targowych. Pozycja pozostałych dwóch placów, ze względu na dogodne położenie komunikacyjne, okoliczne duże skupiska bloków mieszkalnych, dotychczasową popularność wśród mieszkańców dzielnicy (a w przypadku Tomexu także reszty miasta) oraz niezwykle bogatą ofertę towarów i usług, wydaje się niezagrożona.”
To, czy wszystkie place przetrwają, będzie zależeć tylko od kupujących.